niedziela, 17 listopada 2013

Naddniestrze po polsku. Czyli nasi rodacy w kraju którego niema na mapach. (Reportaż z polskiej wsi w nie uznawanej Republice Naddniestrzańskiej)





Poza granicami polski żyje wielu naszych rodaków. Niektórzy wyjechali zarobkowo inni padli ofiarą zmiany granic, niektórych, wbrew ich woli, w obce strony wywiodła trudna polska historia. Ci ostatni często znaleźli się w miejscach, gdzie życie jest dużo trudniejsze niż to, które my znamy. Społeczność mieszkańców Raszkowskiej Słobody  to w dużej mierze potomkowie polskich powstańców. Pomimo ich bohaterskich korzeni los nie potraktował tych ludzi ulgowo.
A umiłowana ojczyzna przypomina sobie o nich rzadko. Żyją oni dziś w najbiedniejszym regionie Europy. Niestabilnej ekonomicznie, politycznie i militarnie, nie uznawanej przez żaden kraj, Republice Naddniestrzańskiej . Dziś oprócz skrajnej biedy grozi im także wojna...


Państwo którego niema

Oficjalnie Naddniestrze to integralna część Mołdawii, w rzeczywistości jednak region ten od ponad 20 lat funkcjonuje jako osobny, niezależny od Kiszyniowa kraj. Mieszkają tu w większości Rosjanie. Rosja, choć oficjalnie nie uznaje niepodległości Naddniestrza, wspiera  finansowo i militarnie ten region. Pomimo iż ustrój Republiki Naddniestrzańskiej to teoretycznie demokracja, w istocie możemy tam odnaleźć wiele elementów nawiązujących do radzieckich korzeni. W godle republiki odnajdziemy sierp, młot i czerwoną gwiazdę. Flaga Naddniestrza to flaga byłej radzieckiej MASRR. Na ulicach naddniestrzański
ch miast stoją pomniki Lenina, są też wymalowane czerwoną farbą propagandowe hasła. Ziemia jest tu własnością państwową a w całym „państwie” funkcjonuje tylko kilka fabryk. Poprzez nieuregulowaną sytuacje polityczną zakłady produkcyjne borykają się z poważnymi problemami w eksporcie, co poważnie uszczupla dochody „republiki”. Naddniestrze funkcjonuje głównie dzięki pomocy Rosyjskiej oraz rzeszom obywateli, którzy pracując zagranicą wysyłają pieniądze swoim rodzinom.

Na nieistniejącej granicy z nieistniejącym krajem

Po łącznie ponad 24 godzinach „telepania się i podskakiwania” na fatalnych drogach Ukrainy i nieco lepszych – Mołdawii, dotarliśmy do doliny Dniestru gdzie przebiega nie zaznaczana na  mapach granica. Czasem można tam jeszcze spotkać czołgi. Na kilkaset metrów przed Mołdawskim posterunkiem granicznym, pochowaliśmy aparaty fotograficzne i przepakowaliśmy bagaże, tak aby dary które wieziemy polakom sprawiały wrażenie naszych prywatnych rzeczy. Na teren Naddniestrza mają zakaz wstępu wszelkie organizacje humanitarne. Bez specjalnych pozwoleń i akredytacji ze strony władz w Tyraspolu (stolica „republiki”) nie mogą tu także wjeżdżać dziennikarze.
Kiedy dojeżdżamy do Mołdawskiego posterunku poirytowani żołnierze wypytują nas po co właściwie jedziemy do „tego Naddniestrza” i co nas tam tak interesuje. Ruszamy dalej. Wleczemy się przez szeroki, pusty most zbliżając się do Naddniestrzańskiego posterunku. Zatrzymujemy się przed barakiem nad którym łopocze czerwono zielona flaga „republiki”. W aucie zapada cisza, przeglądamy się w podejrzliwych spojrzeniach Naddniestrzańskich funkcjonariuszy. W trakcie odprawy, ma miejsce rozmowa z oficerem politycznym, który pyta, czy aby wśród nas nie ma zwolenników Unii Europejskiej -przemilczeliśmy. W Naddniestrzu nadal dochodzi do aresztowań na tle politycznym, a Ambasada polska w Kiszyniowie ostrzega, że polscy obywatele którzy znajdą się na terenie ”republiki’, nie mogą liczyć na pomoc rodzimych służb dyplomatycznych.
Po mniej więcej godzinie ruszamy dalej. Dzięki staraniom życzliwych nam osób otrzymaliśmy pozwolenie na 3 dni pobytu. Normalnie, przepustkę do Naddniestrza wydaje się tylko na 8 godzin
.

O odcieniach biedy

Kiedy tak snujemy się powoli ulicami Rybnicy (drugie co do wielkości miasto w regionie) mamy czas żeby nieco się porozglądać. Otaczają nas szare, wysokie wieżowce o zagrzybionych ścianach, zdewastowane i opuszczone hale fabryczne, puste gmachy urzędów, o powybijanych szybach. Choć od Mołdawii, dzieli nas zaledwie kilometr, a może mniej to jednak mam wrażenie, że znaleźliśmy się w innym
świecie. W Mołdawii bieda jest kolorowa, przesiąknięta pstrokatością domów i obejść, tu przybiera ona tylko różne odcienie szarości.

Zjeżdżamy z głównej drogi i wjeżdżamy na gruntową, po kilku kilometrach w promieniach zachodzącego, już, słońca dostrzegamy pierwsze zabudowania Raszkowskiej Słobody. Wieś wcześniej nazywano Księdzowo. Miał ją, bowiem, założyć Raszkowski proboszcz. Który osiedlił tu kilka polskich rodzin z Galicji, prześladowanych po powstaniu styczniowym. Jako, że wieś była prywatną własnością kapłana, carskie władze miały tu niejako związane ręce. Sytuacja uległa zmianie po rewolucji w 1917 roku, wtedy też zmieniono nazwę wsi na Słoboda Raszków. Pomimo wielu lat sowietyzacji w lokalnej społeczności przetrwała polska tożsamość, oraz katolicka wiara. Dziś żyje tu około 700 osób narodowości polskiej, działa rzymsko-katolicka parafia, jest polonijna świetlica, w szkole podstawowej dzieci uczą się j. polskiego.
Wieś złożona jest  głównie z szarych i niewielkich pokrytych eternitem domków, obejścia są ubogie. Przez miejscowość wiedzie, mocno rozjeżdżona, polna droga.

Ludzie  

Kiedy podjechaliśmy pod budynek świetlicy czekali tam na nas mieszkańcy. Przywitali nas z uśmiechem i szczerą radością, niebyło w tym nic z wyuczonej „oficjałki”. Co ciekawe wśród zebranych były tylko kobiety i dzieci. Jak się okazało, niemal wszyscy mężczyźni wyjechali za pracą. Większość z nich pracuje na budowach: w Moskwie, Kijowie i na dalekim Magadanie (ponad 7 000 km stąd). W do
mu spędzają tylko kilka miesięcy w roku.

Jako, że byliśmy zmęczeni po podróży rodzina państwa Pogrzebnych zaprosiła nas do siebie. Gospodyni -pani Maria uśmiechnięta i otwarta kobieta w średnim wieku, mieszka wraz z synem i dwoma córkami, najmłodsza z nich uczęszcza do szóstej klasy.
Na początku próbowaliśmy rozmawiać po polsku, jednak sprawiało to domownikom problemy. Przeszliśmy więc na język rosyjski, posiłkując się czasem polskimi i ukraińskimi wyrazami. Gospodyni śmiała się, że rozmowa toczy się „po słowiańsku”.   

A jako, że „po słowiańsku”- to i nie mogło zabraknąć tradycyjnej słowiańskiej gościnności. Choć państwo Pogrzebni żyją bardzo skromnie, pani Maria suto zastawiła stół lokalnymi przysmakami. Nie brakło też domowej roboty bimbru, tzw. „buraczanki”, której produkcja jest tutaj legalna i absolutnie powszechna. Jak się dowiedziałem
mieszkańcy nie robią tu zakupów w sklepie, nie stać ich na to, każda gospodyni ma tu wszystko „swoje”, od płodów ziemi, przez nabiał, mięso, pieczywo, po alkohol. Kwitnie handel zamienny, wieś jest  po prostu samowystarczalna. Pieniądze, które przywożą mężowie oszczędza się tu wyłącznie na wydatki niezbędne takie jak: rachunki, paliwo, czy ubrania. 

Kto ty jesteś…

Następnego dnia rano, w szkole podstawowej dzieci zorganizowały dla nas występ. Przyodziane w ludowe polskie stroje, śpiewały polskie piosenki i recytowały patriotyczne wiersze, a wszystko to z prawdziwym przejęciem i powagą. W ich ustach Polska zdawała się być, dziwnym nieosiągalnym sacrum. Utraconym rajem i ziemią obiecaną zarazem.
Po występie dyrektor szkoły, (Mołdawianin) pokazał nam klasę do nauki języka Polskiego, gdzie nad tablicą wisi polskie godło a na ścianach są portrety polskich królów i pisarzy.
Tu dzięki staraniom środowisk polonijnych, od kilku lat miejscowe dzieci uczą się ojczystej mowy a także historii i geografii polski.
Po wizycie w szkole odwiedziliśmy pana Jana Pogrzebnego. Pan Jan jest weteranem II wojny światowej. Razem z I Armią WP zdobywał w 1945r Berlin. Dziś jest inwalidą, niema obu nóg, żyje wraz z żoną ze skromnej naddniestrzańskiej renty. Pan Jan świetnie mówi po polsku, po wojnie mógł zostać w kraju, jednak zdecydował się wrócić na ojcowiznę. Jak mówi dziś – Polska jest piękna, pamiętam: Toruń, Bydgoszcz... Ale to tu jest moje miejsce, nie mógł bym inaczej!


„Maryjo caryco mira”

Pierwszy kościół obrz. Łać. w Raszkowskiej Słobodzie otwarto, nielegalnie, w 1977
roku. Niestety już dzień później do wsi zjechała milicja, kościół zdewastowano a potem zburzono. Dziś w jego miejscu stoi kapliczka. Dopiero w 1990 roku pod pozorem remontu prywatnego domu, udało się zbudować we wsi świątynię. Swój dom pod budowę oddała prawosławna kobieta. Ksiądz Dymitr, proboszcz parafii, podkreśla, że jest to przykład tego, jak dobre stosunki łączą tu katolików z prawosławnymi.
Liturgie odprawia się tu po rosyjsku, po polsku są tylko niektóre modlitwy i pieśni. Jak mówi pani Tania, jedna z mieszkanek-  Ja na co dzień mówię po rosyjsku, ale modle się zawsze po polsku, tak mnie nauczyła mama.-
 Kiedy oglądam dekoracje wewnątrz świątyni, moją uwagę zwraca napis. „Maryjo, caryco pokoju, módl się za nami”
Tutejsza wspólnota nie narzeka na brak powołań, z Raszkowskiej Słobody pochodzi Arcybiskup Kijowski ks. Piotr Malczuk, a także ks. Rusłan proboszcz parafii w niedalekim Raszkowie.

„Nocne rodaków rozmowy”

Wieczorem przyszedł czas na zabawę. W wiejskiej świetlicy dzieci przygotowały program artystyczny, było przedstawienie, wiersze, a na koniec tańce przy dźwiękach skocznej ludowej muzyki. Najmłodsi porwali nas wszystkich do tańca w kółku. Przed świetlicą miejscowi chłopcy przygotowali inną atrakcję. Zaprzęgli konie i obwieźli nas na drewnianych wozach
wokół wioski. W trakcie przejażdżki 10 letni woźnica celowo przyspieszał na nierównościach, dla „podniesienia nam adrenaliny”.

Po wszystkim wróciliśmy do domu państwa Pogrzebnych gdzie zasiedliśmy do stołu, po chwili pojawili się też sąsiedzi. Przy specyfikach lokalnej kuchni i łyku tradycyjnej „buraczanki”, zaczęliśmy rozmawiać, o tym jak tu się, tak naprawdę, żyje i o zmartwieniach z jakimi mierzą się na co dzień mieszkańcy.
Bieda w której żyją, zmusza ich do wielu rzeczy, do rozłąki z bliskimi do bycia „samowystarczalnymi”, ale tworzy także wyjątkowe wzajemne zaufanie i solidarność między sąsiadami.
Nie da się nie zauważyć, strachu jaki odczuwają przed przyszłością i braku nadziei na to że będzie lepiej. Starają się żeby po prostu nie było gorzej.
Pani Maria przyznała, że obawia się o syna, bo ten niedługo idzie do wojska, a służba w Naddniestrzańskiej Armii jest bardzo niebezpieczna i trwa aż 2 lata. Przemoc jest tam na porządku dziennym a zjawisko„fali” jest nader powszechne. Zresztą nigdy nie wiadomo czy w czasie jego służby nie dojdzie do eskalacji konfliktu z Mołdawią. Naddniestrze to nie jest jednak normalny kraj.
- A może to wszystko to nasza wina, że my się godzimy zawsze na to co przynosi los?- wzdycha i puentuje smutno pani Maria.
Polityczna sytuacja Naddniestrza zmusza mieszkańców, aby starali się o obywatelstwa innych krajów. Większość z nich posiada rosyjskie, ukraińskie albo mołdawskie paszporty, paradoksalnie polskie obywatelstwo jest dla nich prawie nieosiągalne. Szczytem marzeń jest tu karta polaka.

Współczuć czy zazdrościć?

Życie w Naddniestrzu ma swoje dwa oblicza, z jednej strony możemy dostrzec tu solidarność, życzliwość i zaradność mieszkańców, których to cech moglibyśmy szczerze im pozazdrościć i które to podtrzymują ducha tych ludzi, z drugiej strony egzystencja w tym miejscu daleka  jest od sielanki jaką można by sobie wyobrazić. Życie tu pełne jest trudów i wyzwań, które nam dziś są już obce. Pomimo ciężaru ich codziennych zmagań i nieubłaganego biegu lat, znajdują oni nadal w swoich sercach tęsknotę i miłość do dalekiej ojczyzny.  Dlatego i nie tylko dlatego, nie zapominajmy o naszych rodakach, gdzieś tam, na wschodzie… bo zapomnieć o nich to istotnie najgorsze co możemy im uczynić.


                                                                                                          Kamil Jacek Zarański 

środa, 9 października 2013

„Bądź z serca pozdrowiona, ojczysta święta mowo!”*

Rozmowa z Heleną Usową redaktorką naczelną czasopisma „Jutrzenka” jedynej polonijnej gazety w Mołdawii.

Mołdawia to kraina wielu kultur. Swoje miejsce, w wyniku zakrętów historii znaleźli tu także liczni Polacy. Wciąż żywa w nich jest Polska tożsamość i miłość do kraju nad Wisłą. Od pokoleń odcięci od macierzy, nasi rodacy, niestety  zatracają powoli ojczystą mowę. Nie godzi się z tym Pani Helena Usową redaktor naczelna „Jutrzenki” jedynego polonijnego (wyd. w j. Polskim) pisma w Mołdawii, animatorka i organizatorka życia kulturalnego Mołdawskiej polonii. Pani Helena to wyjątkowa, nieoceniona dla tamtejszej polonii postać. Dziennikarka, animatorka życia kulturalnego, organizatorka imprez i wystaw o tematyce patriotycznej, kobieta-instytucja.  Na co dzień mieszka w Bielcach na północy Mołdawii, tam gdzie znajduje się największe skupisko Polaków w tym kraju. W rozmowie z nami zgodziła się opowiedzieć o swojej pracy, o wyzwaniach, problemach i marzeniach jakie się z nią wiążą, a także o samej sobie swoim pochodzeniu i swojej rodzinie.

Od jak dawna ukazuje się „Jutrzenka”?

Jutrzenka ukazuje się od 1996 roku, wydawana jest nakładem 700 sztuk.  Z czego 500 egzemplarzy zostaje w Mołdawii, zaś reszta trafia do Polski i Rumunii. ”Jutrzenkę” drukujemy w Kiszyniowie, następnie różnymi kanałami rozpowszechniamy ją wśród czytelników. W kolportażu korzystamy głównie z usług poczty, a także z pomocy  katolickich księży. Docieramy także na tereny Naddniestrza (separatystyczna republika na wschodzie Mołdawii -przyp. K.Z.) oraz Gagauzji (autonomiczny region na południu Mołdawii- przyp. K.Z.).

Kim są odbiorcy Jutrzenki?         

Staramy się docierać do różnych grup wiekowych, zarówno do osób starszych, młodzieży jak i dzieci, na naszych łamach znajdują się konkursy i krzyżówki,  założenie mamy takie żeby każdy znalazł w Jutrzence coś dla siebie.

Czy poza Jutrzenką tutejsza polonia ma jakiś dostęp do mediów polskojęzycznych?

Nie, niestety nie, wyjątkiem są tylko ci którzy posiadają antenę satelitarną, oni mogą odbierać niektóre kanały polskiej TV. Ale takie przypadki to u nas rzadkość. Natomiast jeśli chodzi o dostęp do słowa pisanego, to mamy w Kiszyniowie polską bibliotekę. Jest jeszcze Internet, ale do niego nie każdy ma dostęp (szczególnie dotyczy to osób starszych)

Ile osób pracuje w redakcji jutrzenki?

W redakcji jest nas dziewięcioro plus korespondenci zamiejscowi m. in. z Kiszyniowa, Gagauzji, Grigorówki czy Styrczy. Współpracują z nami również studentki z Warszawy - piszą, robią korekty i tłumaczenia. Praca w naszym wydawnictwie jest społeczna,  nikt z nas nie otrzymuje za nią żadnych pieniędzy. Mamy za to satysfakcje - jest to jedyne polskie czasopismo w Mołdawii. (uśmiech)

Czy piszą państwo tylko w języku polskim?

Nie, ok. 30 % tekstów piszemy w języku rosyjskim, lub rumuńskim. Jeśli jest jakiś bardzo ciekawy materiał, który chcemy aby znalazł szersze grono odbiorców to piszemy w dwóch językach, jak było na przykład z artykułem o profesorze Korczaku.

Jak to jest właściwie ze znajomością języka polskiego wśród miejscowych Polaków?

W 1991  przyjechał tu ksiądz Jacek, proboszcz Bieleckiej parafii, jak twierdzi, wtedy tylko jedna rodzina mówiła tu po polsku. Później wszyscy uczyliśmy się tu Języka Polskiego od nowa. Toteż nauka języka i krzewienie polskiego, pisanego słowa to jeden z głównych celów jakie stawiamy sobie w „Jutrzence”. Chcemy zachęcić czytelników do nauki. Mamy ku temu specjalną rubrykę. Czasem przyjeżdżają do nas nauczycielki Polskiego z Katowic. Celem tych wszystkich działań jest, aby ludzie dbali o swoje korzenie. Tradycję polską, każdy tu wyniósł z domu, ale znajomość języka polskiego jest także bardzo ważna. Uważam że te działania przynoszą skutki,  młodzież faktycznie zaczyna rozmawiać po polsku. Co raz więcej rodaków stara się też o Kartę Polaka. A uzyskanie takiego dokumentu w Mołdawii nie należy do najprostszych. Nie wystarczy znać kilka słówek, trzeba odbyć po polsku rozmowę z panią konsul. Ale wydaje mi się, że z nauką języka polskiego w Mołdawii i tak jest chyba lepiej niż w innych byłych republikach związku radzieckiego.

Czy organizujecie jakieś spotkania dla  czytelników. Czy, jako wydawnictwo staracie się  jednoczyć swoich odbiorców?

Tak, tak. W tym roku mamy na przykład zorganizowane 3 spotkania literackie, z twórczością: ks. J. Twardowskiego, Z. Herberta i Cz. Miłosza. Zresztą muszę dodać, że Mołdawianie też chętnie przychodzą na nasze spotkania. Ostatnio organizowaliśmy wystawę  poświęconą Januszowi Korczakowi. Trzeba tu dodać że w Kiszyniowska organizacja „Polska Wiosna w Mołdawii”  również działa bardzo aktywnie organizują aż 26 różnych imprez w ciągu roku. W Kiszyniowie działa też Polska Młodzieżówka, jest również Polskie Towarzystwo Medyczne. Oprócz Bielc i Kiszyniowa jest jeszcze dość zwarta polonia w Komracie (Gagauzja) ich jest tam troszkę mniej, ale też radzą sobie nieźle.

W tamtym roku Jutrzenka borykała się z problemami finansowymi, czy kryzys został już zażegnany?

To nie tylko my mieliśmy problemy, to każde pismo polonijne – ale teraz ambasada i konsulat twierdzą, że powoli będzie lepiej. Na szczęście udało nam się w ogóle przetrwać. Przez jakiś czas z powodów finansowych nie mogliśmy się ukazywać. Mieliśmy też problem z kolportażem, ambasada polska odmówiła nam pokrycia kosztów więc musieliśmy przekazywać Jutrzenkę przez prywatne osoby.  W ubiegłym „tragicznym” roku pomoc napłynęła  do nas z konsulatu. W tym roku jeszcze nie wiemy jak to będzie. Fundacja Pomoc Polakom na Wschodzie z którą współpracujemy już otrzymała jakąś kwotę, ale nie wiemy czy ona wystarczy. Zwróciłam się więc z prośba o pomoc znów do konsulatu. Mamy nadzieje, że nam pomogą, jeśli fundacja nie da rady. A z tego co wiem to „Fundacja pomoc polakom na wschodzie” w tym roku otrzymała jeszcze mniej pieniędzy niż w ostatnim. Także może być ciężko. Jutrzenka jest, na razie w Internecie. My pracujemy za darmo, z kolportażem też nauczyliśmy się jakoś sobie radzić, ale wydrukować czasopisma za darmo się nie da. W ubiegłym roku  oddaliśmy numer do drukarni, ale nie mogliśmy go odebrać, bo brakowało nam pieniędzy. Zawsze zbieramy na ten cel datki przed festiwalem „Polska wiosna w Mołdawii”, jednak, to nie wystarcza. Ale miejmy nadzieje, że jakoś to będzie.

Wasze wydawnictwo to nie tylko Jutrzenka, co jeszcze wydajecie?

Wydajemy książki, wspólnie z Uniwersytetem w Kiszyniowie, jeżeli jakieś spotkania były, np. o Giedrojciu to potem wydajemy takie materiały pokonferencyjne. Wydajemy także „Wspomnienia rodzinne”, już wyszła ich druga część nie długo wyjdzie także trzecia. tzn. jest już przygotowywana od pięciu lat, natomiast w końcu mają się znaleźć pieniądze na jej  wydrukowanie. „Wspomnienia rodzinne” powstają na bazie konkursu literackiego w którym uczestnicy piszą o swoich korzeniach. Podczas festiwalu „Polska Wiosna..” wręczamy nagrody autorom najciekawszych tekstów.

Pani urodziła się na dalekim wschodzie, czy mogła by pani pokrótce przybliżyć nam swoja historię?

Tak, ja urodziłam się w Chabarowsku (Rosja). Natomiast mój dziadek (Polak) urodził się w Krzemieńcu, po wojnie był zesłany na Syberię, moja mama była wtedy jeszcze małą dziewczynką. Babcia razem z nią pojechała za dziadkiem, żeby mu pomóc. Pracowała tam za marne grosze. Między czasie dziadek zachorował na gruźlicę, i zmarłby tam gdyby nie ona. Później kiedy już wyzdrowiał, pracował przy budowie kolei.  Po jakimś czasie, dzięki wykształceniu mógł awansować i został księgowym. Dostał wtedy prawa „wolno-osileńca” (wolnego osadnika -K.Z.), nauczył się też dobrze Rosyjskiego. Moja mama urodziła się tam, skończyła studia w Chabarowsku i wyszła za mąż za Rosjanina. Wtedy urodziłam się ja. Kiedy można już było swobodnie wybierać miejsce zamieszkania, dziadek bardzo chciał wrócić w rodzinne strony, na dzisiejszą Ukrainę. Zaproponowano mu miejsce pracy w Czerniowcach, zgodził się, przyjechał, mieszkał sam i czekał na mieszkanie dla rodziny, niestety nie udało się, ale potem zaproponowano mu mieszkanie tu w Bielcach. Że to było niedaleko to zgodził i tak znaleźliśmy się w Mołdawii. Tutaj dziadek i babcia dożyli swoich ostatnich dni. Niestety nie udało się dziadkowi wrócić do Krzemieńca na stałe. Owszem odwiedzał Krzemieniec, ja też mieszkając już z rodzicami w Nowokuzniecku pamiętam, że jeździłam tam z nim na wakacje. Kiedy przyjeżdżałam do Krzemieńca mówiłam po rosyjsku zamiast po polsku, kiedy wracałam do Nowokuzniecka mówiłam po polsku zamiast po rosyjsku i tak mi się zmieniało z polskiego na rosyjski i „na abarot”. (śmiech) Ta mieszanka była ciekawa, potem nie miałam już takiego kontaktu z językiem polskim. Tutaj, do Bielc  przyjechaliśmy dopiero w latach 70. Jakiś czas później zaczęłam studia w Odessie, tam w sklepach i w księgarniach można było kupić polskie książki. Przywoziłam wtedy do domu Polskie czasopisma, moja mama je czytała. Mama wciąż jeszcze czyta po polsku, trochę gorzej z mówieniem. W Bielcach na powrót złapałam kontakt z językiem dopiero w latach 90tych gdy w domu polskim pojawiła się pierwsza nauczycielka. Rozpoczęłam wtedy czteroletni kurs języka polskiego, poza tym pracowaliśmy nad Jutrzenka to też bardzo pomagało w opanowaniu języka.

Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę Pani pomyślności w dalszej pracy
                                                                                                                     
Kamil Zarański    
*Motto czasopisma „Jutrzenka”

środa, 20 lutego 2013

Przemyśl z perspektywy wózka




W chwili kiedy oczy świata zwrócone są na heroiczne wzmagania niepełnosprawnych sportowców, na paraolimpiadzie w Londynie, warto spojrzeć „na nasze podwórko”, tu też znajdziemy herosów. I choć nie zawsze uprawiają sport, to ich codzienne trudy, walka z każdym dniem i każdą kolejną przeszkodą sprawia, iż zasługują bez wątpienia na to miano. Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda przemyska codzienność z perspektywy wózka? Czy nasze miasto jest przyjazne osobom niepełnosprawnym?

Aby, na ile to możliwe, zrozumieć położenie osób poruszających się na wózku, umówiłem się z panią Danutą Pietrukowicz. Pani Danuta, jest chora na Heine Medina, od czwartego roku życia porusza się na wózku inwalidzkim. Nie jest rodowitą przemyślanką, pochodzi z mazur, przyjechała do Przemyśla jako dziecko. Żyje tu ponad 30 lat. Pani Danuta mieszka w jednorodzinnym domu przy jednej z głównych ulic miasta. Kiedy przyjeżdżam, z uśmiechem zaprasza mnie do środka, mieszka sama. Danuta Pietrukowicz jest osobą pogodną i uśmiechniętą, skorą do rozmowy i opowieści. Nie uskarża się na swój los, chciałaby jedynie móc być w pełni samodzielną. I choć jest postacią nad wyraz energiczną i rezolutną, z wieloma rzeczami ma problem. Nie tyle z powodu samej niepełnosprawności, co przez brak odpowiedniej infrastruktury w Przemyślu. – Nie chodzi mi tutaj o cuda, nie mówię o restauracjach, czy kawiarniach. W Przemyślu dla osób niepełnosprawnych nie ma miejsca, o nich się nie myśli. To jest przykre, przez to człowiek czuje się, wykluczony ze społeczeństwa. Poprosiłem panią Danutę aby oprowadziła mnie po mieście, ukazując mi je z perspektywy osoby niepełnosprawnej.

Wizyta w przychodni
Jak twierdzi pani Danuta, większość przychodni nie jest przystosowane dla osób niepełnosprawnych. – Ja mam np. problem żeby wybrać się do dentysty, prawie nigdzie nie mogę wjechać na wózku. Udajemy się do Kormedu na rogu ulic św. Jana i Okrzei. Wchodzimy, przed nami schody, obok winda dla niepełnosprawnych (tzw. krzesełko). Winda jest jednak w pokrowcu, próbujemy go ściągnąć, nie da się, pokrowiec przypięty jest do stelażu. Idę na górę do rejestracji. Informuje, że na dole znajduje się niepełnosprawna kobieta, która chciałby wejść. –Jest umówiona, czy do rejestracji?- Odpowiadam że do rejestracji.- W takim razie nie ma sensu uruchamiać windy, bo z tym jest dużo zabawy. Ja zejdę na dół i panią zarejestruje na dole- odpowiada recepcjonistka. – Dlaczego mam się rejestrować na ulicy?- dziwi się pani Danuta. –A kiedy przyjadę na wizytę, to jak dostanę się na górę?- Wtedy przygotujemy windę- odpowiada kobieta. W koncie jest przycisk z postacią na wózku. Pytam, czy po jego naciśnięciu ktoś z obsługi pojawia się na dole. – Nie, ten przycisk nie działa, jego na górze ledwie słychać. Pani Danuta pyta – To skąd będziecie wiedzieli, że czekam na dole? – Ja tu sobie zapiszę kiedy pani przyjdzie, będę wiedziała i zejdę po panią na dół, a jak nie to kogoś pani poprosi żeby podszedł do rejestracji i mnie powiadomił.
Wracamy do samochodu. –To nie chodzi o to żebym ja cały czas musiała kogoś prosić o pomoc- mówi wyraźnie zdegustowana pani Danuta- człowiek, szczególnie niepełnosprawny potrzebuje poczucia samodzielności. Jak pan by się czuł, gdyby musiał pan na każdym kroku prosić kogoś o pomoc?

Urzędowe sprawy
Przyjeżdżamy pod budynek urzędu miasta na ul. Wodnej. Tam znajduje się wydział komunikacji, tam są też kasy, toteż większość spraw urzędowych kończy się właśnie tutaj. Budynek ten został niedawno zaadaptowany na potrzeby urzędu miasta, o niepełnosprawnych jednak po raz kolejny zapomniano. Przed urzędem witają nas strome schody. –I jak ja mam tu wjechać?- denerwuje się pani Danuta. – Nawet jeśli znajdzie się ktoś żeby mi pomóc, to nie każdy da radę. Nie chcę myśleć, że to wynik czyjejś złej woli, to raczej ignorancja i brak wyobraźni.
W innych instytucjach nie jest lepiej. Przed ZUS-em nie ma miejsca parkingowego dla osób niepełnosprawnych. W Komendzie Policji nie ma podjazdu dla wózków. Do niedawna, nawet, siedziba związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów mieściła się na pierwszym piętrze kamienicy bez podjazdu ani windy.

W banku
Pojechaliśmy pod główny oddział banku PEKAO S.A. przy ul Mickiewicza. Do drzwi prowadzą strome schody. Po jakiejś chwili zjawia się ochroniarz. Pani Danuta pyta, jak może dostać się do środka. Mężczyzna mówi, że co prawda w banku jest winda dla osób niepełnosprawnych, ale -Właściwie odkąd ją tylko założyli to jest zepsuta, już 4 lata. Na pytanie pani Danuty co ma zrobić w takim wypadku, ochroniarz wskazuje dwa konkurencyjne banki gdzie „akurat jest płasko”. Pani Danuta czuje się zawiedziona - Mi nie jest wszystko jedno do jakiego banku pójdę.

Dworzec kolejowy i kolejna winda widmo
Podjeżdżamy pod dworzec kolejowy, najpierw szukamy miejsca parkingowego dla inwalidów, są dwa, obydwa zajęte. Nie ma namalowanej koperty więc niewidomo, gdzie zaczynają się a gdzie kończą miejsca dla niepełnosprawnych. Wzdłuż parkingu ciągnie się 20cm krawężnik. Parkujemy gdzie indziej. Po chwili zmierzamy w stronę tunelu. W ramach remontu dworca zamontowano tu dwie windy dla niepełnosprawnych. Są jednak nie czynne, zabezpieczone pokrowcem, nie ma nigdzie przycisku, wzywającego kogoś z obsługi. Gdyby nawet działały, i tak niewiele by to dało. Z tunelu na perony, nie ma podjazdów umożliwiających samodzielny wjazd. Przechodnie widząc nasz kłopot kierują nas przez główny budynek dworca, na przejazd przez tory. Wykonujemy tą trasę, tracąc czas i nadrabiając drogi. Kiedy dochodzimy do bramki wejściowej na przejazd nikogo tam nie ma, dopiero po chwili zjawia się ochrona. Pytamy, jak to jest z tym przejazdem i z tymi windami. –Windy są, ale nie działają, tutaj trzeba przejeżdżać przez tory i na peron. -No ale gdyby panów nie było, można samemu? –pyta pani Danuta. –Nie nie, w żadnym wypadku, trzeba, czekać, albo iść do kasy, powiedzieć o co chodzi, to oni po nas zadzwonią. - A gdybym się śpieszyła na pociąg?- pyta pani Danuta. Zrezygnowani wracamy do samochodu. -Po co wydają tyle pieniędzy, jak to potem nie ma nikomu służyć? - zastanawia się kobieta.

Na spacer
Zapytałem panią Danutę, jak spędza swój wolny czas. – Cóż, jestem odcięta od kultury, nie mogę iść do kina, do teatru, na zamek. Wszędzie są schody pozostaje mi telewizja i książki. Lubię spacerować tylko niestety wiąże się to z utrudnieniami. W wielu miejscach w Przemyślu chodniki są w bardzo złym stanie, a nie których nierówności nie da się ominąć na wózku. Ważnym problemem są zbyt wysokie krawężniki. Czasem muszę pokonywać nie które odcinki jadąc po ulicy. Już dwa razy w tym roku przewróciłam się próbując pokonać za wysoki krawężnik. Ludziom się wydaje, że podjazdy na schodach, przeznaczone dla wózków dziecięcych, nadają się również dla osób niepełnosprawnych, tak nie jest. Żaden inwalida, nie jest wstanie o własnych siłach pokonać takiego stromego wjazdu. Przemyśl ogólnie nie jest najłatwiejszym miastem do życia dla osoby na wózku. Pogodziłam się z tym, że nie mogę pospacerować po parku, ale dlaczego na zniesieniu, gdzie byłyby do tego warunki, nie pomyślano o osobach niepełnosprawnych? Porobiono krawężniki, schody, brakuje podjazdów. Jest mi czasem zwyczajnie przykro, bo czuje jakby to miasto nie było przeznaczone dla mnie, a to jest przecież także moje miasto. Gdzie się nie ruszę tam schody, niestety nie myśli się tu o osobach takich jak ja.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                              

Kamil Zarański