Jego imperium rozciąga się od Holywood
do Bolywood, od Morza Martwego, aż po Nepal. Jest jednym z najbogatszych ludzi
w Polsce. Zaczynał od zera, dziś jest znanym i poważanym wytwórca kolorowych
kosmetyków. Wybrany człowiekiem roku 2012 przez Polską Radę Biznesu.
Przemyślanin - Wojciech Inglot, prezes firmy Inglot Cosmetics opowiada o swojej
firmie, jej niełatwych początkach, o
Przemyślu jego oczami oraz o samym sobie.
Jak w Przemyślu otwiera się firmę, która tak dobrze radzi sobie na międzynarodowym rynku?
Ona się otworzyła wieki temu, to już prawie 25 lat.
Robiliśmy cały czas swoje, staraliśmy się rosnąć sensownie, w sposób
niewysilony, bez jakichś tam szaleństw. I zbudowaliśmy przez pierwsze powiedzmy
18 lat naszego istnienia ogromny potencjał:
produkcyjny, badawczy i marketingowy. No i przede wszystkim ten nasz
koncept z którym wystartowaliśmy na początku 2000 roku, czyli własne sklepy i
własne stoiska. On się wydał na tyle interesujący dla rozmaitych ludzi na całym
świecie, że wszyscy go chcieli i co najważniejsze dalej chcą mieć. W sumie
nasza obecność poza Polską to jest zaledwie 6 lat. W tej chwili jesteśmy w 25
krajach, na 6 kontynentach i tych rynków nam przybywa. Nie ma nas jeszcze w
Chinach
Czy to znaczy, że ma pan już więcej
sklepów firmowych za granicą niż w Polsce?
Liczba
ta się zrównoważyła. Sklepy za granicą generują zdecydowanie więcej przychodów
niż te w Polsce. I myślę, że w ciągu dwóch następnych lat proporcja ilości
sklepów będzie w okolicach 70 do 30, a może nawet 80 do 20. W Polsce mamy
sytuację dość stabilną, więc otwieramy niewiele nowych sklepów. Jak powstaną
jakieś interesujące centra czy inne ciekawe miejsca to tam się pojawiamy.
Czasem słabsze miejsca zamykamy, tak że liczba sklepów utrzymuje się na w miarę
stałym poziomie. Natomiast, liczba sklepów za granicą przyrasta w bardzo
szybkim tempie.
"Nasz człowiek" w świecie mody
i urody, w Hollywood i Bollywood. Ciężko jest się wybić, odbić z Przemyśla w
świat? Jak pan wspomina początki swojej
działalności? Było ciężko?
Nasze
początki to były inne czasy. Wtedy, jak się miało nienajgorszy produkt, to było
go łatwiej sprzedać, ale trudniej było go wyprodukować. Na różnych etapach
produkcji, np. w zakresie surowców trzeba było sobie radzić, importować, np.
przez Pewex itp. Prościej było ze zbytem. Dzisiaj nie ma problemu z surowcami,
urządzeniami, maszynami, sprzętem badawczym, jedyny problem jaki może się
pojawić to pieniądze. Cała sztuka polega
dziś na tym, żeby się odróżnić od konkurencji jakością, ceną, konceptem i
modelem sprzedaży. Nam się to na szczęście udało, głównie jeśli chodzi o pomysł
i model sprzedaży. Konkurujemy też ceną, mimo że na Zachodzie jesteśmy dwa razy
drożsi niż w Polsce. Myślę, że nasza kombinacja: ceny, jakości, sposobu podania
jest na tyle interesująca, że broni się, nawet na najtrudniejszych rynkach.
Począwszy od Nowego Jorku przez Sydney, po New Delhi, skończywszy na Nepalu.
Nawet w Nepalu?
Tak,
to jest franczyza - coś w rodzaju sklepu w sklepie - ale jesteśmy obecnie także
w Nepalu.
Skąd wziął pan odwagę, na starcie?
Na
starcie człowiek nie ma odwagi. Liczy się
pomysł i potrzeba działania. Budowaliśmy tę firmę od zera, od jednej
osoby, w dwóch pokojach wynajętego w półsurowym stanie domu. Nigdy nie
rzucaliśmy się na szalone rzeczy, o których dziś jest głośno. Nie chcieliśmy
być cudotwórcami, magicznymi złotymi dziećmi, które budują wielkie firmy za
cudze pieniądze, po czym z głośnym hukiem upadają. Polski tzw. młody kapitalizm
wybrukowany jest trupami takich pomysłów i ludzi, którzy zaczynali z wielkim
trzaskiem i kończyli z wielkim trzaskiem, albo po cichu. Generalnie, jaki
szybki był ich początek, tak szybki był też ich koniec.
Kto był dla pana inspiracją? Czy może
ktoś z pana rodziny już wcześniej próbował swoich sił w biznesie?
Nie,
nikt z rodziny nie prowadził wcześniej swojego biznesu. Podczas studiów udało
mi się zwiedzić kilka krajów, udało mi się przeczytać kilka ciekawych historii.
Taką największą inspiracją byli ludzie z branży kosmetycznej i życiorysy ludzi, którzy startowali z
niczego i udało im się zbudować multi-miliardowe imperia. Zabrało im to czasem
jedno, czasem dwa pokolenia, czasem jeszcze dłużej, ale dokonali swego.
Trudno się wybić z Przemyśla? Czy nie ma
to znaczenia gdzie się mieszka, a liczy się pomysł na biznes?
I
trudno, i nie trudno. Przemyśl prawdopodobnie nie byłby łatwy, gdyby
działalność polegać miała na tym, że tu jesteśmy, tu pracujemy, tu mieszkamy i
tu zarabiamy. Przemyśl jest daleko od miejsc, gdzie coś się dzieje, gdzie jest
dużo akcji, i stąd też odradzano mi lokalizowanie fabryki kosmetycznej w
Przemyślu.
To się miało nigdy nie udać, ale się udało. Przemyśl
– małe miasto na końcu Polski, daleko od centrum, od Warszawy, gdzie jest
największe zainteresowanie nowościami, jest duża konkurencja, ale i duże
szanse. Wydawało się to niemożliwe... Ale Przemyśl ma też swoje zalety, jest tu spokojniej, czasem
trudniej, czasem łatwiej. Jest tu wielu ludzi cennych, którzy nie chcą z
różnych względów opuszczać miasta. Pokończyli dobre szkoły, ale nie zawsze mogą
się tutaj odnaleźć, więc dajemy im szansę. Na pewno minusem jest dojazd, do
każdego wyjazdu służbowego, trzeba sobie doliczyć kilka godzin i to jest
uciążliwe, jeśli często się wyjeżdża, tak jak wielu moich pracowników.
Czy czuje się pan związany emocjonalnie
z Przemyślem?
Tak, tu się urodziłem, wychowałem do czasu kiedy
poszedłem na studia, tu szczęśliwie mieszkałem. W Przemyślu mieszka większość
mojej rodziny: siostra, brat, mama. Więc na pewno jestem związany z tym miastem
emocjonalnie. Zresztą myślę, że udało mi się dla niego niemało zrobić - czy to
będąc radnym miejskim, czy przewodniczącym
rady miasta. Wspierałem i wspieram rozmaite ciekawe pomysły. W dalszym
ciągu fundujemy najlepszym chemikom z
mojego II LO nagrody, i ci ludzie robią potem wartościowe studia.
Ostatnio otrzymałem egzemplarz pracy doktorskiej
robionej na Uniwersytecie w Kopenhadze, od pierwszego laureata nagrody mojego
imienia.. Nie tak dawno odbierając tytuł człowieka roku od Polskiej Rady
Biznesu i telewizji TVN otrzymałem nagrodę w wysokości 100 tyś zł, którą
przekazałem na podręczniki dla dzieciaków.
Wspieramy, o czym ja zwykle nie "huczę", i
nie robimy z tego wielkiego halo, bo to z potrzeby serca, poza tym uważam, że
tak trzeba. Poprzez rzeczy, które robimy i robię, widać, że mój związek
emocjonalny z Przemyślem jest, i to bardzo mocny. Przemyski adres ląduje w
torebkach pań na całym świecie. Ponad 95% kosmetyków produkujemy w Przemyślu. W
tej chwili w przemyskiej firmie pracuje ok. 400 osób.
Zebrał pan już dość pokaźny
kapitał, na co przeznacza pan zarobione
pieniądze, w co pan inwestuje?
Cały
czas inwestuje w rozwój firmy - w nowe technologie, nowe maszyny. Nie inwestujemy w giełdę. Nie wspieramy cudzych
biznesów, skoro mamy jeszcze tak wiele rozmaitych rzeczy, które możemy zrobić
sami u siebie. Jesteśmy w tej chwili jedną z nielicznych firm w Polsce, które
posiadają certyfikat GMP (Good Manufacture Practise). Jesteśmy z tego bardzo
dumni - lokalny team, lokalna załoga wyśrubowała tak standardy produkcji, na
niebotyczny wręcz poziom. Dziś wiele międzynarodowych marek dużo by dało,
żebyśmy dla nich produkowali. Zdobycie certyfiktu GMP zajęło nam 2 lata.
Musieliśmy spełnić drakońskie normy. Nie musimy się posiłkować kredytami
bankowymi. Możemy błyskawicznie reagować, na to co dzieje się na rynku. Nie
musimy przedstawiać żadnych business planów. Jesteśmy w stanie działać bardzo
szybko, to nam daje szybkość na rynku, która jest dziś bardzo cenna.
Co pan robi w wolnym czasie? Jakieś
hobby?
Mam nawet kilka. Największym, takim na którego
realizacji mogę się skoncentrować jest gotowanie. Właściwie ma ono wiele wspólnego
z chemią. Trzeba mieć podobna wyobraźnie - z paru pozornie nie pasujących do
siebie rzeczy można zrobić coś ciekawego. Poza tym, moim hobby jest bez
wątpienia muzyka, szczególnie Jazz. Staram się co roku zapraszać do Przemyśla
jakąś gwiazdę sceny Jazzowej. Lubię też tenis, co prawda rzadziej teraz gram,
częściej oglądam, ale znam się osobiście z tenisistkami polskiego pochodzenia w
Stanach, np. Karoliną Woźniacki. Co roku organizujemy w Nowym Jorku imprezę z
dziewczynami przed otwarciem US Open.
Czy pieniądze dają szczęście?
Na
pewno nie same pieniądze, ale sensowne ich wydawanie może dawać szczęście.
Zawsze traktowałem pieniądze jako produkt uboczny rozmaitych działań. Może to
brzmieć prawdziwie lub nie, ale one się nigdy dla mnie nie liczyły. Liczą się
jedynie jako narzędzie do realizacji celów, ale nie jako cel sam w sobie.
Zresztą, myślę, że widać to po mnie - jestem człowiekiem „wyluzowanym” i
ostatnią rzeczą jest u mnie chęć pokazywania, że je mam (pieniądze).
Jak ocenia pan perspektywy dla Przemyśla
w najbliższej i nieco dalszej przyszłości?
To
zależy od tego jaki Przemyśl obierze kurs. Bolączką tego miasta, jest to, że
nigdy nieudało mu się, przyciągnąć żadnych poważnych inwestorów. Tak miało być,
ale się tak nie stało. Mamy w firmie regularnie gości z całego świata, są to
ludzie niebiedni, którzy też kawałek świata widzieli, i są zachwyceni tym
miastem. Ale myślę, że sama turystyka to za mało.
Przemyśl
potrzebuje dużo lepszej bazy rekreacyjnej. Turystyka plus rekreacja - to może
dać efekty w takim mieście. To jest przecudne miasto i mówię to bez żadnego
ściemniania. Ale są pewne rzeczy które aż rażą. Chociażby to, że nie ma żadnej
fajnej ścieżki rowerowej wzdłuż Sanu - to jest żenujące. Nie każdy będzie
chciał jeździć po lasach czy fortach. Zrobienie jednym ciurkiem ścieżki o
długości 3 km to nie jest żadna wielka inwestycja a na jej braku Przemyśl
traci. I takich przykładów jest więcej. Szanse na inwestycje przemysłowe w
Przemyślu są bardzo słabe. Przemyśl nie ma historii przemysłowej, tego czegoś,
co by zachęcało i pokazywało, że tu można i warto zrobić interes. Moim zdaniem
nie jest słuszne przedstawianie Przemyśla, jako tylko i wyłącznie miasta
dzwonów i fajek. Przy całej mojej sympatii dla fajczarstwa i podziwu dla
ludwisarstwa to zawężanie całej charakterystyki miasta, do tych dwóch, jednak
trochę, archaicznych dziedzin jest moim zdaniem błędem. Albo przynajmniej
niewykorzystaniem okazji.
Dużym plusem Przemyśla jest to, że wiele rzeczy jest
tutaj tańszych niż gdziekolwiek indziej,
np. koszty czynszu, wynajmu, dzierżawy, gruntów, koszty życia. Większość osób,
które narzeka na mieszkanie w Przemyślu, narzeka na dojazd - pociągi to „lepiej
nie mówić”, samochód tak samo. Ja sam raczej jeżdżę nocą, żeby nie stać w
korkach.
Ludzie są przyzwyczajeni do dobrego dojazdu i
szansa, że będzie można dojechać do lotniska w takim czasie, jaki zajmuje to w
większości dużych miast w Europie i na świecie jest dla Przemyśla znacząca. To
jest coś, czego niewolno nam przeoczyć, o tym już się powinno mówić. Dziś z
Jasionki można polecieć do Frankfurtu, skąd można się dostać w praktycznie
każde miejsce. Ja sam mając mieszanie w Warszawie bywam tam 5 razy rzadziej,
tylko wtedy, gdy naprawdę musze. Lufthansa lata już z Rzeszowa. Wole dojechać
tam w godzinę, niż tłuc się do Warszawy.
O tym miasto już teraz powinno mówić, i to głośniej
niż o tym, że Przemyśl to miasto Wojaka Szwejka - to nie jest dobra reklama.
Problem polega na tym, że tego nikt nie rozumie na świecie, Przemyśl jest dumny
z tego i ja też, to jest fajne a nawet jajcarskie. Natomiast tego na świecie,
ani nawet w Europie nikt nie zrozumie, może z wyjątkiem Czechów. Więc wydawanie
pieniędzy na taką reklamę to jest kompletny bezsens.
Jakie rady miałby pan dla początkujących
przedsiębiorców?
Nic
nie zastąpi pracy, prawdziwe sukcesy wymagają: czasu, wiedzy i uporu,
cholernego uporu. Jeśli siłą napędową, motywacją i celem jest pieniądz to, to
nie zadziała, one muszą być traktowane jako produkt uboczny. Jeśli ktoś ma
dobry pomysł, to będą z niego pieniądze, ale nie mogą one być celem biznesowym.
Najważniejsza jest koncepcja, model i produkt czy usługa, to co chcemy
zaoferować komuś. Bardzo ważna jest edukacja, trzeba pamiętać, że każdego dnia
na świecie prawdopodobnie paręset tysięcy ludzi zakłada jakiś swój biznes,
wierząc, że oni zdobędą jak nie swój kraj, nie swoje miasto to świat. I są w
stanie tyrać od dnia do nocy i uczyć się nocami, aby dojść do celu.
Przewagi cywilizacyjne, które mieliśmy za chwilę w
ogóle przestaną się liczyć. Dziś wiedzę może zdobywać każdy, nawet w zapadłej
wiosce w Nepalu. Dziś odległość od nauki, od największej biblioteki świata jest
jak od klawiatury komputera. Więc jeśli ktoś naprawdę chce się uczyć, to nie
musi wywalać pieniędzy, mieszkać w Oxfordzie czy w Bostonie żeby chodzić na
Harvard. Z wyjątkiem kilku kierunków wymagających badań i laboratoriów, to cała
masa różnych dziedzin wiedzy może być opanowana za pośrednictwem Internetu.
Wystarczy głowa, chęci i upór.
Jakie są pana dalsze plany w zakresie
rozwoju firmy. Będą nowe inwestycje?
Nie
próbujemy robić planów dalszych niż na 2 lata. To co się dzieje na świecie,
jest wielką niewiadomą. Chcemy być na tyle zróżnicowani, aby być przygotowanym
na różne ewentualności, aby nas nic nie zaskoczyło. Nie ma już właściwie
miejsc, o których bym marzył - jesteśmy od Holywood po Bolywood, naszych
kosmetyków używają gwiazdy typu Britney Spears.
Chcemy mieć najnowocześniejszą fabrykę na świecie,
chcemy mieć najlepszy w świecie team. Dla mnie to jest frajda, ja tego nie
traktuje, jako pracy - mogę nie mieć urlopu i zwykle nie mam, bo nie odczuwam
takiej potrzeby. Tak naprawdę jestem szczęściarzem - robię co lubię i jeszcze
na tym zarabiam. Nie mam żadnych specjalnych marzeń, które miałyby zmienić moje
życie. Będę szczęśliwy jeśli Opatrzność da mi zdrowie i możliwości, abym się
rozwijał dalej w tym kierunku co teraz.
Kamil Zarański
(opublikowane na łamach Gazety Przemyskiej)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz